Spoiler alert: tekst może zdradzać niektóre fragmenty fabuły.
Diuna, czyli „epos politycznej zdrady, ekologicznej katastrofy i mesjanistycznego wyzwolenia”*. To chyba najładniejsze i najkrótsze podsumowanie zarówno powieści Franka Herberta, jak i filmu Denisa Villeneuve’a. Te słowa robią na mnie jeszcze większe wrażenie, gdy przypomnę sobie, że pierwsza data premiery miała przypaść na 2020 rok. Wszyscy wiemy, przez co została zatrzymana: przez polityczną zdradę, pandemię wirusa i mesjanistycznych obrońców dotychczasowego stylu życia (przepraszam, musiałam).
Dwie adaptacje. Analiza porównawcza
Powieść Herberta to wyjątkowy tekst kultury. Wszyscy czujemy, że świat przedstawiony w książce ma ogromny potencjał. Mógłby stać się drugimi Gwiezdnymi Wojnami, a mimo to nie istnieje coś takiego jak silny fandom Diuny. Jeszcze nie istnieje. Idąc na premierę, miałam nadzieję, że za chwilę na moich oczach przesądzi się czy faktycznie będziemy mieć nowe kultowe uniwersum sci-fi, czy nie. Niestety, nie da się na to pytanie odpowiedzieć po obejrzeniu pierwszej części. Dowiemy się tego dopiero w 2023 roku, gdy premierę będzie mieć część druga. Dlaczego dopiero wtedy? Diuna Villeneuve’a zrealizowała jak dotąd wszystkie najmocniejsze sceny i dialogi, które widzieliśmy już w adaptacji Davida Lyncha, a jak wiemy, wersja Lyncha była finansową klapą, złym snem krytyków i plamą na honorze samego reżysera.
U Lyncha razi przyjęta estetyka. Efekty specjalne były fatalne, nawet jak na tamte czasy. Wystarczy przypomnieć chociażby sceny walki zamknięte w… prostopadłościanach?
Trzeba jednak przyznać, że Lynch dokonał dobrego doboru scen i dobrze poprowadził akcję aż do momentu, gdy Paul Atryda wraz z matką trafiają do Fremenów (tuż po śmierci Księcia Leto). Wszystko, co u Lyncha następuje później, mogę opisać jednym zdaniem: ujeżdżanie czerwi (czyli gigantycznych robali). Nuda, patos, wielkie dżdżownice. To jest dokładnie ten moment, od którego będzie musiała zacząć się druga część w reżyserii Villeneuve’a. Zobaczymy, jak sobie z nią poradzi. Mam wrażenie, że pierwsza nie była dla niego dobrym sprawdzianem z Diuny, bo – mówiąc językiem szkolnym – ewidentnie ściągał od lepszego kolegi (ale przyznać trzeba, że robił to z głową, ponieważ wykorzystał tylko dobre rozwiązania).
Przeanalizujmy zatem podobieństwa i różnice w adaptacjach obu reżyserów. Przy pomocy jednego drobnego zabiegu Villeneuve znacznie lepiej niż Lynch tłumaczy polityczny kontekst książki. U Lyncha nie bardzo wiemy, dlaczego ród Atrydów wybiera się na Arrakis i nie mamy pojęcia, jaką rolę odgrywa zakon Bene Gesserit. Przy pomocy kilku krótkich scen Villeneuve tłumaczy nam powiązania między bohaterami. Zaczynamy rozumieć, że to Imperator boi się siły rodu Atrydów, w związku z czym spiskuje z Bene Gesserit i Harkonnenami, by się ich pozbyć. Arrakis staje się zatem śmiertelną pułapką.
Druga ważna różnica to sposób kreacji głównej postaci (jej origin story). Paul Atryda występuje w roli archetypowego bohatera kontestującego fakt bycia pomazańcem. Tego rodzaju postaci potrzebują zazwyczaj jakiegoś formacyjnego wydarzenia. Traumy, która sprawi, że z chłopca wyrośnie mężczyzna, albo że śmiertelnik stanie się mesjaszem. Na ogół dzieje się to poprzez śmierć ojca.
Najlepsze sceny obu adaptacji
Psychoanalityczne bingo czas zacząć. Czy i tym razem młodzieniec musi symbolicznie uśmiercić ojca, by pozwolić zrealizować się przeznaczeniu? Oczywiście, że tak. Paul staje się Kwisatz Haderach tuż po śmierci Księcia Leto. Wszyscy jednak wiemy, że takie momenty formacyjne nie mogą następować od razu. Widz musi najpierw uwierzyć, że ma do czynienia z kimś wyjątkowym, a sam bohater musi przejść próbę, musi zostać przygotowany do nowej roli. Gdzie zatem znajduje się ten moment w filmowej fabule? W pudełku wypełnionym cierpieniem.
Scena, w której przywódczyni Zakonu Bene Gesserit przynosi czarne pudełko, przystawia Paulowi do szyi zatrutą igłę i rozkazuje mu włożyć dłoń do środka, to moja ulubiona scena w obu adaptacjach. Przede wszystkim ze względu na ten dialog:
– Co jest w środku?
– Cierpienie.
Drugim powodem mojego uwielbienia jest to, że bazując na tym samym materiale wyjściowym, dwóm reżyserom udało się uzyskać zupełnie inny efekt. U Lyncha Paul (Kyle MacLachlan) wkłada rękę do pudełka i w zasadzie umiera. Oczywiście nie od razu. Jego cierpienie oddane jest bardzo skrupulatnie, reżyser poświęca mu dużo miejsca. Wie, że pokazuje doświadczenie formacyjne bohatera. Wie, że w tym momencie Paul przechodzi próbę inicjacji w dorosłość i chce, by widz był częścią tego procesu. Lynch jest mistrzem w ukazywaniu grozy i lęku, którego pochodzenia nie znamy. Zarówno widz, jak i bohater nie mają pojęcia, czego się boją. Wiedzą tylko, że boją się panicznie, a ich strach jest niekomfortowy, nieustający i wszechogarniający (vide: Zagubiona autostrada (1997)).
Villeneuve rozłożył akcenty zupełnie inaczej. Paul grany przez Timothée Chalameta wkłada dłoń do czarnego pudełka i przez chwilę faktycznie widzimy, że go boli. Ten krótki grymas cierpienia aktora nie jest w żaden sposób uwznioślony, nie odnajdziemy w tej scenie żadnych profetycznych wizji, żadnego dłuższego napięcia. Po prostu widzimy, że Chalameta boli ręka. W zasadzie dość szybko przestaje. Ból mija jeszcze zanim Bene Gesserit zakończy próbę. Możemy domyślać się, że Paul skorzystał z nauk matki i odnalazł spokój, ukojenie w jednej z lekcji:
Nie mogę się lękać.
Strach zabija umysł.
Strach jest małą śmiercią, która niesie ze sobą całkowite unicestwienie.
Stawię mu czoło.
Pozwolę, aby zalał mnie i przelał się przeze mnie, a kiedy odpłynie, obrócę oko swej jaźni i spojrzę na jego drogę.
Tam, gdzie przeszedł strach, nie będzie już nic.
Zostanę tylko ja.
Diuna to bardzo misternie uszyty świat. Książka przepełniona jest filozofią buddyzmu zen. Mnóstwo w niej koan. Wszystko wskazuje na to, że Paul wytrzymał próbę nie tylko dlatego, że jest wybrańcem, ale też dzięki ćwiczeniu umysłu.
Dzieło, które nigdy nie powstało
Powieść Herberta ma reputację tekstu nieprzekładalnego na język filmu. Swoich sił w latach 70. próbował nie tylko Lynch, ale też Alejandro Jodorowsky. Diuna Jodorowskiego była projektem totalnym. Reżyser planował stworzyć kino artystyczne z ogromnym rozmachem. Film miał trwać kilkanaście godzin, kostiumy Harkonnenów planowano powierzyć temu samemu człowiekowi, który nieco później stworzył Obcego. W rolę imperatora miał wcielić się sam Salvador Dali. Jego udział w filmie był możliwy pod trzema warunkami: jego partnerka zarządała roli księżniczki, on sam oczekiwał 100 000 dolarów za minutę, w filmie musiała pojawić się płonąca żyrafa.
Reżyser zgodził się na wszystko. Do obsady dokooptował jeszcze Micka Jaggera. Po przekonaniu Pink Floydów do zrobienia ścieżki dźwiękowej, Jodorowsky postanowił ostatecznie przyklepać budżet. Niestety, tutaj wielki sen o filmie życia rozbił się o realia Hollywoodu. Jodorowsky miał na koncie same surrealistyczne filmy, których artyzm przerażał producentów. Koniec końców pieniądze, zamiast do Jodorowskiego, trafiły do twórców Gwiezdnych Wojen. Jodorowskiemu udało się jedynie stworzyć genialny zespół i bardzo szczegółowy storyboard Diuny. Warto zauważyć, że ornitoptery w kształcie ważek, które oglądamy w 2021 roku zostały narysowane właśnie w latach siedemdziesiątych.
Diuna na jaką zasługujemy
Głównym celem Jodorowskiego było nakręcenie filmu, który sprawi, że widz poczuje się jak po LSD, ale bez LSD. To miało być kino eksperymentalne, niestety, nigdy nie powstało. I raczej nigdy już nie powstanie. Film Denisa Villeneuve’a stoi w opozycji do wizji Jodorowskiego. Współczesna diuna jest produktem. Nie dziełem sztuki, nie eksperymentem. Jest bardzo dobrze spreparowanym produktem filmowym obliczonym na zysk.
Niemniej, być może właśnie dzięki temu produktowi uniwersum Herberta dostanie w końcu publikę, na którą zasługuje. Widocznie to jest jedyna Diuna na jaką zasługujemy. Mroczna i z Hansem Zimmerem zamiast Pink Floydów.
*Cytat pochodzi z tesktu Jona Michauda, „Dune” Endures, Źródło: https://www.newyorker.com/books/page-turner/dune-endures